Czy wspólny wolnościowy 'marsz przez kulturę’ jest możliwy?
Nie ma i nie może być kultury i sztuki, których promocję wszyscy wolnościowcy uznaliby za wskazaną. Jedna z przyczyn leży w tym, że walory artystyczne dzieła są w wielkiej mierze, o ile nie całkowicie, niezależne od jego treści ideologicznej.
Oczywiście przedstawienie prawdy o wartościach i stosunkach społecznych w formie atrakcyjnego pod względem konsumpcyjnym dzieła sztuki byłoby bardziej pożądane od przedstawienia analogicznego fałszu. Dlatego artystyczne przesłanie „wolnościowe”, niosące w sobie prawdę o własności i odpowiedzialności, stanowi wartość dodaną. Choćby powieści takie jak „Przygody Hucka” są nie tylko wciągającą i świetnie napisaną literaturą, ale i przystępnym kanałem komunikowania światu niesprawiedliwości rasizmu oraz grozy niewolnictwa. Trudno jednakże uznać, by w istotny sposób zyskiwały przez to na estetyce.
Ogółem związek między filozoficznym posłannictwem treści artystycznych a ich estetyką jest luźny bądź zgoła żaden. Często cenimy artystów niezależnie od naszego stosunku do światopoglądowej zawartości ich dzieł, a nawet wbrew niemu. Wielu ludzi niewierzących ma na przykład bardzo dobre zdanie o sztuce sakralnej. Krytycy, w swojej masie demokraci, uznają kunszt monarchistycznej „Pieśni o Rolandzie”, proradziecką twórczość Szołochowa doceniano w bloku zachodnim, moralni rygoryści cenią Baudelaire’a etc. Zresztą nawet wśród tych, którzy rzeczywiście patrzą na kulturę przez ideologiczne okulary, tylko najwięksi zapaleńcy odrzuciliby porządny warsztat i prawdziwy artyzm, wybierając w zamian „prawomyślność”. Dlatego bycie nośnikiem liberalnych, indywidualistycznych i zorientowanych na własność ideałów to dla dzieła sztuki za mało, by przekonać kogoś do jego walorów, o aktywnej promocji nie wspominając.
Jednakże nawet gdyby w ruchu wolnościowym istniał szeroko akceptowany kanon estetyczny, a promocja określonych dzieł uzależniona była właśnie od zawartego w nich światopoglądu, to wciąż nie byłoby powodu, by upowszechniać te same powieści, filmy czy obrazy. Sytuacja libertarian jest bowiem podobna do sytuacji ateistów. Spoiwem łączącym ateistów jest brak wiary w boga (pogląd „negatywny”), ale nic ponadto – dlatego bardzo niewielu wykazuje zainteresowanie wymyślaniem ateistycznej symboliki, tworzeniem manifestów politycznych, udziałem w zlotach etc., pozostawiając takie aktywności małej grupie wtórnie religijnych maniaków. Tak samo libertarianie nie afirmują przecież pojedynczego modelu dobrego życia, potępiając tylko modele oparte na przemocy, wywłaszczeniu i nieodpowiedzialności. To jednak nie wystarcza, by wyłonić jeden wzór wolnościowej communitas perfecta; nie wystarcza, by sformułować pozytywną wizję życia, którą z konieczności musiałby zaakceptować każdy libertarianin. Jedni będą zatem opiewać produktywność, pracowitość i kapitalizm Amerykanów sprzed półtora wieku, inni spokój i porządek gmin Szwajcarii, jeszcze inni – nieskrępowany „prawem własności intelektualnej” rozwój nauki, kolejni jeszcze coś innego. Wszystkie powyższe tematy mogą równie dobrze stać się treścią wolnościowej sztuki, ale nie każdy obiektywista czy libertarianin będzie skłonny je wszystkie cenić, a co za tym idzie – uznać celowość promowania dzieł, których są osnową.
Ponieważ w rzeczywistości oba problemy – tj. niezależność estetyki i ideologii oraz różnice w wyobrażeniach o dobrym życiu – występują naraz, konsensus między wolnościowcami co do upowszechniania określonej kultury, a zatem także realizacja strategii „marszu przez kulturę” – wydają się nie do pomyślenia.