Wieczorny przegląd myśli: Kim jest John Galt?
Tytułowe pytanie stanowi otwarcie „Atlasa Zbuntowanego”, powieści Ayn Rand, którą miałem przyjemność przeczytać. Pamiętam, że po impulsywnym zakupie kołatało mi się w głowie pytanie związane z rozmiarem tej ponad 1100 – stronicowej „cegły”. Pisałem wtedy: „Już sama objętość wzbudza zaciekawienie. Czy autorka miała tyle do powiedzenia, że zabrało jej to aż tyle stron maszynopisu? Czy może nie potrafiła wytłumaczyć swojej idei w sposób prosty i stąd ta ilość?” Dziś znam już odpowiedź na oba pytania. Nie dość, że autorka faktycznie miała aż tyle do powiedzenia, to jeszcze rozległość umocowała w doskonały sposób propagowane przez nią idee. Nie wyobrażam sobie „Atlasa Zbuntowanego” w żadnej innej formie niż ta, którą otrzymałem.
Dość powiedzieć, że kilkukrotnie zabierałem ją w podróż pociągiem, co jako takie powinno świadczyć o jej wartości. Nie wiedziałem czego się spodziewać, ze strzępków informacji wynikało, że mogę mieć do czynienia z czymś wyjątkowym. Podszedłem neutralnie, by w razie czego srogo się nie zawieść. Jak się okazuje, było to niepotrzebne. Otrzymałem fascynujące, kompletne dzieło, które nie tyle otworzyło mi oczy na otaczający świat, ile udzieliło wskazówek dotyczących sposobu jego funkcjonowania oraz źródeł własnych zachowań, które nie zawsze były dla mnie całkowicie jasne, choć byłem przekonany o ich słuszności.
A to A
Przeczytałem w swoim życiu sporo książek. Lepszych i gorszych. Uwielbiam Kinga, choć jego proza nie jest najwyższych lotów (czego autor wcale nie ukrywa). Nie spotkałem nic, choć odrobinę przypominającego „Atlasa Zbuntowanego”. Można by stwierdzić, że sama innowacyjność jest świadectwem jej wielkości. Można by także uznać, że skoro nie ma niczego podobnego, pozbawiona konkurencji musi być uważana za dobrą. Nic z tych rzeczy. Sprzeczności nie istnieją. Powieść jest bardzo dobra i nie wyobrażam sobie, żeby jakikolwiek inteligentny człowiek mógł stwierdzić inaczej. Owszem, może komuś nie przypaść do gustu, ale nie można odmówić jej wielkości.
Sama Rand w swoich dziennikach przywołała miejsce swojej twórczości w literaturze:
„Nawiasem mówiąc: jeśli tworzenie fikcji jest procesem przekładania abstrakcji na konkrety, istnieją trzy możliwe etapy takiego tworzenia: przekładanie starej (znanej) abstrakcji (tematu lub tezy) za pomocą starych środków (czyli postaci, zdarzeń lub sytuacji stosowanych już wcześniej w tym samym celu; ten sam przekład) – tu należy większość popularnego chłamu; przekładanie starej abstrakcji za pomocą nowych, oryginalnych środków – tu należy większość dobrej literatury; i wreszcie – tworzenie nowych, oryginalnych abstrakcji i przekładanie ich nowymi, oryginalnymi środkami. To, o ile mi wiadomo, robię tylko ja – to mój rodzaj tworzenia fikcji. Niech mi Bóg przebaczy (przenośnia!), jeśli jest to zarozumiały błąd! W tej chwili jednak nie sądzę, by tak było. (Czwarta możliwość – przekładanie nowych abstrakcji za pomocą starych środków – jest z definicji niemożliwa: skoro abstrakcja jest nowa, nikt dotąd nie mógł używać środków pozwalających na jej przełożenie)”.
Jej słowa wydają się zuchwałe. Najdziwniejsze jest jednak to, że w pełni się z nimi zgadzam.
Twarz bez bólu, strachu, czy winy
To nie jest książka z rodzaju tych, które po ostatnim akapicie każą nam krzyknąć: „O cholera!” Takie uczucie towarzyszy nam już po kilkudziesięciu, jeśli nie kilkunastu stronach, aż do samego końca. Objętość nie tylko nie jest przesadzona, ale wręcz konieczna by w pełni zobrazować ideę z niej płynącą. Początkowo jesteśmy zaledwie smagani poukrywanymi w tekście odniesieniami do elementów naszego życia i kultury. Książka pobudza naszą inteligencję, ale robi to w sposób bardzo wysublimowany, nie narzucając nic z góry. To od nas zależy, czy złapiemy trop i zatopimy się w zdarzeniach, które powoli łączą się w spójną, logiczną całość. Nie sposób powiedzieć komuś – ta książka to dzieło. Czytelnik musi to określić sam – na podstawie własnego rozumu. Uwierzcie mi, powieść odwołuje się do niego cały czas, pozostawiając miejsce na przemyślenia i wnioski. Daje nam wolną rękę i do niczego nie przekonuje. Nie posługuje się także marnymi sztuczkami i przemilczeniami by przekonać do swojej wizji. Jest to zresztą tożsame z punktem widzenia autorki. Powracając do przerażającej każdego objętości – powieść ma tempo idealne by wszystko pojąć. Dla mnie to geniusz, ale o tym sam musi zadecydować każdy, kto zechce zatopić się w fascynującym świecie wykreowanym przez Ayn Rand.
„Przysięgam na swoje życie i swoją miłość do niego, że nigdy nie będę żył dla innego człowieka ani prosił go, by żył dla mnie”
– John Galt
Rafał Pawlak