W obronie „Obrony Kapitalizmu”
Minął czwartek (27 października), jest już po spotkaniu na warszawskim SGH „W Obronie Kapitalizmu!”. Ponieważ wydarzenie cieszyło się dużym zainteresowaniem, wywołało spore emocje i bardzo skrajne reakcje − chciałem ustosunkować się do niektórych opinii i podsumować całość jako jeden z organizatorów.
Nieco po 18 rozpoczęła się pierwsza część wystąpienia, czyli wystąpienie Yarona Brooka pt. „The Evil of Socialism”. Było bardzo „yaronowe”, ze wszystkimi tego wadami i zaletami − jeśli ktoś zna wykłady p. Brooka, to wiedział, czego się można po nim spodziewać. Yaron Brook mówił ze swadą, w swoim stylu, z zaangażowaniem i emocjami − a po wykładzie dostał serię niekiedy naprawdę ciekawych pytań, które jednak w pewnym momencie mocno skręciły ze spraw politycznych i gospodarczych (i tytułowego „zła socjalizmu”) na kwestie światopoglądowe, konkretnie: parę razy pytający poruszali sprawę stosunku mówcy do religii, aborcji etc.
Więcej emocji − czego można było się spodziewać − wywołała jednak wśród publiczności druga część spotkania, czyli tytułowa dyskusja „W Obronie Kapitalizmu” między przedstawicielami środowisk broniących wolnorynkowego kapitalizmu i środowisk będących wobec niego w kontrze. Same nazwiska dyskutantów przyciągnęły uwagę. Nie ma sensu, abym recenzował tak niedawne wydarzenie, zwłaszcza że całość jest już do obejrzenia na nagraniu na YouTube. Tutaj chciałem uderzyć się w pierś i przyznać, gdzie wyszło źle, gdzie popełniliśmy błędy, których można było się ustrzec, ale jednocześnie podkreślić, co − wbrew głosom krytyków − się udało i gdzie uważam, że przedwcześnie krytykujący sam zamysł tego spotkania się mylili.
Zaczynając od błędów i rzeczy do poprawy:
- Liczba dyskutujących. Rzeczywiście zaproszonych gości było zbyt wielu, zwłaszcza w odniesieniu do formuły sporu, jaką przyjęliśmy. Sześciu dyskutujących − trzech po jednej, trzech po drugiej stronie − było zbyt liczną gromadą, aby uniknąć chwilowych przemian spotkania w zwykłą pyskówkę.
- Osoby debatujące. Ocena dyskutantów była wśród widzów bardzo różna i częściej miała więcej wspólnego z ich osobistymi poglądami niż z chłodną analizą tego, co się działo, ale większość oglądających była zgodna w jednym: poziom kultury w wielu momentach pozostawiał bardzo wiele do życzenia. Zdarzały się tak oczywiste, jaskrawe przykłady chamstwa, grubiaństwa, braku elementarnego taktu, popisy arogancji i nadęcia, że momentami całość była mocno ciężkostrawna. Przed wydarzeniem część wieszczyła, że pan Piotr Szumlewicz, ze swoją manierą wchodzenia w słowo i przerywania oponentom w dyskusji, będzie czarną owcą tej debaty. Po wydarzeniu słyszałem już głosy, że jak niski musiał być poziom występujących, skoro pan Piotr Szumlewicz wcale nie wypadł najgorzej. Rzeczywiście, reprezentanci atakującej strony zachowywali się momentami niegrzecznie − a i po wolnorynkowej stronie zdarzały się popisy zwykłych ataków ad personam. Być może dałoby się dyskutantów utrzymać w ryzach, gdyby nie dwa kluczowe błędy, które popełniliśmy, a o których poniżej.
- Moderacja. Już na wstępie jako przedstawiciele portalu Obiektywizm.pl zrezygnowaliśmy z samodzielnego moderowania tej dyskusji. Z prostego powodu: z obawy o zarzut braku (nomen omen) obiektywizmu − o to, że będziemy faworyzować stronę wolnorynkową i sprzyjać „naszym”, a odbierać głos, przerywać albo besztać oponentów wolnego rynku. Z tego względu zdecydowaliśmy się na „outsourcing”, a moderację powierzyliśmy przedstawicielce NZS SGH, sekcji Debat Gospodarczych. Nie chcę zostać zrozumiany źle − wyżej wymieniona dała z siebie wszystko i bardzo się starała, a wszelkie braki w moderacji spoczywają na nas jako na organizatorach. Po prostu jako młodej osobie ciężko było jej przekrzyczeć nieraz dosłownie drących się i wpadających sobie nawzajem w słowo dyskutantów zaprawionych w takich słownych utarczkach nie od dziś − co my jako organizatorzy powinniśmy przewidzieć i nie wrzucać jej „między wilki”. Mogłoby być jej łatwiej moderować, gdyby nie ostatni punkt spośród zarzutów, o którym poniżej.
- Mikrofony. No właśnie − błędem (i to poważnym, błędem nowicjusza) było danie każdemu z dyskutantów osobnego mikrofonu włączonego przez cały czas trwania dyskusji. To była główna przyczyna, dla której zapanował tak wielki chaos, było tak dużo przerywania sobie nawzajem przez rozmówców, wchodzenia w słowa, ataków ad personam i zwykłego chamstwa. Powinniśmy dać dyskutantom jeden mikrofon na całą debatę, tak aby tylko osoba, która w danym momencie zabiera głos (zadaje pytanie lub odpowiada) mogła mówić i być słyszalna − albo po prostu wyłączać mikrofony w trakcie debaty tym, którzy w danym momencie nie powinni mieć udzielonego głosu. Nasz błąd, bierzemy to na siebie. Mamy nauczkę na następny raz.
Teraz chciałbym jednak wspomnieć o rzeczach, które mimo wszystko wypaliły, zagrały, udały się − i wyszły wcale nie tak najgorzej jak przypuszczali krytycy:
- Liczba zainteresowanych. Tak, wiem, jestem pewien, że odezwą się głosy: „To TYM GORZEJ, że tak wielu ludzi oglądało to wydarzenie, skoro zamieniło się w pyskówkę. Kompromitacja w oczach jeszcze większej publiki”. Śmiem się nie zgodzić.
Udało nam się zgromadzić znane i rozpoznawalne nazwiska jako dyskutantów. Na sali było ponad 500 widzów, livestream oglądało w szczytowym momencie kolejne 1100, obecnie (dwa dni po samej debacie) nagranie z debaty na YouTube ma już ponad 12 000 wyświetleń, a liczba ta wciąż rośnie.
Co nam to dało, nawet jeśli było w samej dyskusji zbyt wiele popisów arogancji, a za mało meritum?
- Wzbudziliśmy zaciekawienie ludzi − i emocje, a to przyciągnęło uwagę nie tylko do samego wydarzenia, lecz także do organizacji i idei stojących za nim. Oraz do pewnego nazwiska, o czym wspomnę jeszcze poniżej.
- Było mnóstwo ludzi (śmiem twierdzić, że większość) SPOZA tzw. środowiska wolnościowego i naszego kółeczka wzajemnej adoracji. Ba, było mnóstwo ludzi, których nie dało się przypisać ani do „naszych”, ani do „etatystów” − tzw. zwykłych normalnych ludzi, których nie przyciągnęłyby bardzo akademickie dyskusje, ale których przyciągnęły znane nazwiska, jasny i klarowny temat i wielkość samego wydarzenia. To ludzie, którzy może i byli nastawieni na „jatkę” − ale zostali też wystawieni na coś, z czym na co dzień nie mieliby do czynienia, o czym poniżej.
- Tak duże wydarzenie, na którym pojawiły się loga Obiektywizm.pl, Stowarzyszenia KoLiber, Stowarzyszenia Libertariańskiego, Instytutu Misesa etc. − to niemal gotowa promocja, NAWET JEŚLI ktoś uznał samą debatę za zwykłą pyskówkę. Tak, ludzie byli i są autentycznie zainteresowani tym, co to za „byty” − bo zdecydowanie nie sprawdziły się przewidywania, zgodnie z którymi przyszli tam sami „nasi” (wolnościowcy) i lewicowcy. Jeśli ci ludzie choć w niewielkiej części zagłębią się w temat, czym jest w ogóle ten Instytut Misesa etc. − to już samo to sprawia, że wydarzenie nie było bezcelowe.
- Niezależnie od formy − wydarzeniem zainteresowały się media. „Gazeta Wyborcza” już wspomniała o spotkaniu w kontekście rzekomego seksizmu − ale to nadal reklama, a każdy, kto sięgnie po nagranie samego wydarzenia, zobaczy, jak pięknie ten wątek został wyśmiany przez Tomka Kołodziejczuka. Artykuł na temat spotkania trafi do dwóch tygodników (jednego „wziętego”, jednego niszowego − i pewnie wiecie, o którym niszowym piszę 😉 ).
- Mateusz Benedyk. Od początku do końca, od lewej do prawej, Mateusz był gwiazdą jaśniejącym na tle całości. Przez kontrast z ludźmi rozpoznawalnymi, o znanych nazwiskach, wręcz celebrytami, którzy okazali się zwykłymi pieniaczami − Mateusz zabłysnął siłą spokoju, stoickim opanowaniem i umiejętnością celnego, trafnego podsumowania tez oponenta nawet wówczas, gdy ten go zakrzykiwał albo niemal chciał rzucić się na niego z pięściami. Mateusz nie jest osobą, która odnalazłaby się w bezczelnej pyskówce − i właśnie dlatego, że jako jeden z niewielu w takową się nie wdawał, wypadł zdecydowanie najlepiej, w czym zgadzają się niemal wszyscy, nawet spora część oglądających sympatyzujących ze stroną antyrynkowców. Komentarze były jednoznaczne: większość osób (zarówno naszych, jak i niektórych „lewaków”, jak i ogromna większość tzw. normalnych ludzi) była pod wielkim wrażeniem spokoju, opanowania i umiejętności przechodzenia do meritum, jakie zaprezentował Mateusz Benedyk.
Przyznam, że jednym z moich celów, które stawiałem sobie przed tym wydarzeniem, było zrobienie przy okazji tego spotkania jak najlepszej reklamy dla Instytutu Misesa, który uważam za bodaj najlepsze środowisko działające w naszym ruchu wolnościowym, i dla jego prezesa. Wystąpienie Mateusza okazało się jego własną reklamą samą w sobie. Oczywiście nie przypisuję sobie tu żadnych zasług − to wszystko dzięki niemu samemu, ale (tak czy siak) wypadł świetnie i pokazał wielką klasę, a przede wszystkim − poznało go (i Instytut Misesa) wielu ludzi, którzy wcześniej mogli słabo (albo wręcz wcale) kojarzyć tę organizację.
Podsumowując… Jako jeden z organizatorów biorę na siebie wszelką odpowiedzialność za wszystkie braki, niedociągnięcia, słabe strony i wady czwartkowego spotkania. Nie mam zamiaru się wymawiać, że zawiniła Ciocia Klocia albo zrzucać jakiejkolwiek winy na moderatorkę, naszych współpracowników ani nikogo. Jeśli niektóre rzeczy nie wyszły − hej, biorę to na klatę, jesteśmy dorosłymi ludźmi. Uderzam się w pierś i przepraszam za to.
Ale nie mogę się − przykro mi − zgodzić z opiniami, że wszystko od A do Z było porażką, spotkanie było całkowicie nieudane i lepiej, aby go nie było. Choćby ze względu na wyżej wymienione powody uważam, że było jednak zgoła inaczej.
Pozdrawiam wszystkich, oglądających wydarzenie lub nie 🙂