Mit zaklętego 1%
Jak często słyszeliście o tym, że jeden procent najbogatszych ludzi świata może to, albo tamto? Jak często przeglądaliście porównania ich do połowy ludzkości, całej reszty ludzkości, albo analogiczne porównania w poszczególnych krajach? Można by więc przyjąć, że skoro ten 1% jest tak wszechmocny, to musi być jakkolwiek stały. Wyobrażamy sobie rody, które przez stulecia gromadziły majątek (najlepiej jeszcze wyzyskując niewolników/chłopów/robotników) i dziś posiadają w pomarszczonych dłoniach krwawicę dziesiątek pokoleń istnień. W meloniku, ściskając cygaro patrzą na świat: spokojny, stały, niezmienny.
Cóż, takich rodzin z pewnością jest bardzo niewiele. Wystarczy zerknąć na listę najbogatszych ludzi świata by przekonać się, że nie ma tam potomków najbogatszych ludzi świata w poprzedniej generacji. Ba, niektórzy przeskoczyli tam z klasy średniej – przykładem może być Marc Zuckerberg.
Dużo bardziej spektakularne są jednak przeskoki z klasy niższej niż średnia.
Przykłady?
Syn emigrantów z Libanu, Carlos Slim Helu – obecnie potentat telekomunikacyjny.
Amancio Ortega – syn kolejarza, pracownik niewielkiego sklepu odzieżowego – dziś właściciel globalnej marki „ZARA”.
Lawrence Joseph „Larry” Ellison – nieślubny syn 19-letniej wówczas matki, wychowywany przez jej ciotkę. Jego pochodzenie można by określić maksymalnie jako niższa klasa średnia. Rozwinął samodzielnie założoną firmę do miana potężnej korporacji operującej danymi.
Jeff Bezos – w 2017 roku uznany za najbogatszego człowieka świata, syn nastoletniej matki i właściciela niewielkiego sklepu rowerowego, obecnie właściciel i twórca portalu amazon.com.
A to tylko pierwsza dziesiątka z magazynu Forbes. Owszem, są tam ludzie, których rodzice pochodzili z klasy wyższej, pomogli im na start, czy przekazali jakieś przedsiębiorstwo – jednakże potrzebny jest ogromny talent, by parę milionów przekuć w miliardy. Warto też zwrócić uwagę na kolejną sprawę, którą poruszył Thomas Sowell polemizując z Pikketym:
„W praktyce podnoszenie stopy podatku dochodowego aby zmusić ‘bogatych’ do płacenia niesprecyzowanej ‘uczciwej doli’ to kompletny nonsens, ponieważ podatku dochodowego nie płaci się od posiadanego bogactwa. Podatek ten nakładany jest na osoby, które starają się bogactwo zgromadzić, natomiast tych, którzy posiadają już duże majątki (czy to zgromadzone osobiście, czy odziedziczone) nie dotyczy.”
Trudno odmówić słuszności owej tezie. Podatek dochodowy w wysokości 90% z pewnością uniemożliwiłby przeskok z klasy niższej do najbogatszych ludzi świata wszystkim wymienionym w powyższym zestawieniu. Nie stanowi zaś zagrożenia i nie podważy pozycji obecnie bogatych, o ogromnych majątkach. Mógłby być wręcz czynnikiem cementującym pewną hierarchie społeczną i sprawiającym, że ponad pewien określony próg niezwykle trudno byłoby się wybić.
Kolejnym aspektem jest zakłamanie „niedostępności” kasty „bogaczy” dla zwykłego śmiertelnika. Ponownie z pomocą przychodzi nam Sowell, tym razem oferując twarde dane statystyczne:
„95% ludzi należących w 1975 roku do dolnego kwintyla w 1991 należało do kwintyli wyższych, 29% spośród nich awansowało do górnych 20%. W tym samym czasie ludzie zaliczający się początkowo do 20 procent najlepiej zarabiających odnotowali najmniejszy wzrost realnych dochodów – zarówno w ujęciu procentowym jak i kwotowym”
A także:
„[…] większość amerykańskich gospodarstw domowych (56%) w jakimś momencie istnienia zalicza się do najlepiej zarabiających 10%. Kluczowym błędem w rozumowaniu Piketty’ego jest słowne przekształcenie, rozłożonego w czasie procesu w sztywną strukturę, a szczycie której znajduje się mniej lub bardziej stały 1 procent najbogatszych, żyjących w izolacji od reszty społeczeństwa pozostającego rzekomo pod ich kontrolą”
Właśnie – wszelkie te zestawienia, o których pisałem na wstępie, całkowicie negują dynamikę zmian społecznych, jakie zachodzą z roku na rok. Powstające i upadające fortuny i gigantyczne zmiany, jakie zachodzą tylko w stosunkowo krótkim okresie jednego pokolenia, zatrzymując czas w jednej sekundzie, mówiąc sprawdzam – domagając się nieustannie tego samego – opodatkowania dochodów.
Dodatkowym aspektem jest niespójna metodologia badająca tempo bogacenia się bogatych i biednych. Do której z tych dwóch grup zaliczymy Ortegę, Bezosa czy Ellisona? Oczywiście, że do bogatych, chociaż bogatymi się nie urodzili. Oznacza to więc, że każdy biedny, który przestanie być biedny, automatycznie zawyża statystykę po stronie najbogatszych, a ponieważ dynamika budowania tych fortun jest ogromna, przyrost wśród biednych mas społecznych zawsze będzie niższy.
Problem byłby rzeczywiście realny, gdyby miliarderem mogło zostać jedynie dziecko milionerów, a milionerzy tworzyli jakąś zamkniętą kastę społeczną, do której nie da się wejść. Zasadniczo w historii zdarzały się takie momenty, gdy urodzenie oznaczało status majątkowy – rodząc się niewolnikiem żyłeś i umierałeś nie posiadając nic, rodząc się synem króla, twój dostatek nie zależał od czynników zewnętrznych.
Szczęśliwie kapitalizm jest systemem, który uczciwie premiuje pomysłowość, kreatywność i ludzkie zaangażowanie, pozwala każdemu wznieść fortunę od zera – co lewica gospodarcza nieustannie neguje.
Przeraża mnie też myśl, że ktoś zaślepiony ideową walką z nierównościami, po przeczytaniu tego wpisu dojdzie do wniosku, że to nie dochód, a majątek, powinien być progresywnie opodatkowany. Nie będzie wielką przesadą, jeżeli powiem, że to już było – chociaż w bardziej radykalnej formie – gdy rozkułaczano kułaków w Związku Radzieckim. Miejmy nadzieję jednak, że sankcjonowanie samego posiadania nie będzie w ogóle pojawiać się we współczesnym dyskursie – tak poważnych błędów nie powinno popełniać się dwukrotnie.