W pułapce pojęć niejednoznacznych

W niedawnej dyskusji z pewnym znajomym starałem się uzasadnić stanowisko, że państwowe dotacje, jakimi dokarmiane są wszelakie podmioty, nie są do końca pożyteczne. Bez względu na to, czy podarunkiem ma być obdarowywana organizacja kościelna czy też taka, która reprezentuje zupełnie inny profil ideologiczny. Mój adwersarz podszedł do tematu ambiwalentnie – tym dawać, a tamtym nie dawać, bo tym się należy, a tamtym nie. Sam przedmiot naszego sporu to symptom oczywistej i dobrze znanej konfrontacji między ideowym liberalizmem a ideowym etatyzmem. Najbardziej uderzająca jest jednak narracja, jaką zastosował na koniec mój rozmówca, kiedy sprowadził swój wywód do sloganów o „demokracji” i „umowie społecznej”.

Terminu „demokracja” użył, aby uzasadnić potrzebę istnienia rozbudowanego państwa. Pal sześć, czy lubimy demokrację czy nie. Faktem jest jednak, że ile demokracji, tyle wizji tego, co wolno rządzącym. W demokracji ludowej władza mogła robić bardzo dużo – zamknąć tygodnik nielubiany przez partyjnych dygnitarzy, znacznie ograniczyć swobodę gospodarczą, a w skrajnych wypadkach – wyeliminować niepokornego obywatela. W demokracji, jaką skonstruowała współczesna Grecja, rządzący nie mogli aż tak dużo, ale nadal mogli doprowadzić kraj do gospodarczej ruiny, co zresztą uczynili. Demokracja szwajcarska czy amerykańska wyglądają jeszcze inaczej, a wyróżniają się prawdopodobnie na plus. Sugestia, że demokracja z definicji oznacza istnienie zaangażowanego państwa, jest zatem – świadomym lub nie, ale z pewnością kolosalnym – nadużyciem. A na polu bitewnym między politykami często służy jako instrument pozwalający manipulować umysłami odbiorców, gdy watażka takiej czy owakiej formacji próbuje przekonać, że jego rozwiązania są jak najbardziej demokratyczne (w domyśle: właściwe).

Jeszcze bardziej nieznośne są jednak konstrukty teoretyczne pokroju wspomnianej na początku „umowy społecznej”. Do grupy tej zaliczyć można również pojęcia takie jak „interes narodowy”, „dobro powszechne” czy „dobro wspólne”. Wszystkie je łączy to, że odnoszą się do bliżej niesprecyzowanego kolektywu – czasem społeczeństwa, czasem narodu, niekiedy rasy. Szkopuł tkwi w tym, że wszelkie kolektywy są jedynie bytami abstrakcyjnymi stworzonymi na potrzeby uporządkowania wiedzy o świecie. Namacalne, konkretne i realnie istniejące są tylko jednostki, które w skład tych kolektywów wchodzą. A że jednostki zawsze różnią się między sobą potrzebami, osobowościami i preferencjami, utopijne jest założenie, że bliżej niesprecyzowane „dobro wspólne” każda z tych jednostek pojmuje identycznie.

Nie ma zatem najmniejszego powodu, aby uznawać jakąkolwiek perswazję z gatunku pro publico bono. Uzasadnianie własnego zdania rzekomym „dobrem powszechnym” to najwyższa forma etycznego tchórzostwa. Posługuje się nią człowiek, który nie ma wystarczającej odwagi, aby bronić swojej racji samemu, w oparciu o racjonalny osąd i racjonalne przesłanki. Stosowanie tego typu zabiegów jest również z gruntu nieuczciwe, bo kto niby ratyfikował wspomnianą „umowę społeczną”? Kto stwierdził, że demokracja jest z założenia tożsama z nadgorliwym państwem organizującym życie swoim obywatelom? Wreszcie – kto dał rzekomym rzecznikom wszelakich kolektywów prawo do wypowiadania się w imieniu milionów jednostek, z których każda jest zupełnie inna?

Puste slogany, ogólne pojęcia, ckliwe hasła – oto najwięksi wrogowie racjonalnego osądu. Ta pozornie banalna kwestia często umyka wyborcom, gdy politycy biją pianę przy użyciu wyświechtanych frazesów. Najlepszą bronią, którą zastosować może obywatel w obronie przed takim bełkotem, jest drążenie tematu i dopytywanie o konkrety. Nic tak nie przysparza politykowi kłopotów jak kolejne pytania przyciskające do muru. Zakłopotanie będzie sygnałem, że za fasadą troski o dobro społeczne kryją się zwyczajne, partykularne interesy podyktowane koniunkturalnymi motywami. Albo – jak w przypadku wspomnianego rozmówcy – nie do końca świadoma refleksja nad tym, o czym się mówi.

Może spodoba Ci się również...