„W obronie kapitalizmu” – recenzja wydarzenia od laika

”W obronie kapitalizmu” okiem obiektywnego laika.

Jeszcze dwa miesiące temu nie miałam pojęcia o istnieniu czegoś takiego jak libertarianizm, aczkolwiek gdy usłyszałam strzępki informacji o jego założeniach ideologia ta wydała mi się warta zainteresowania. Sama unikam umów o pracę, ponieważ w moim odczuciu pozostawiają mi za mało zawodowej swobody. Zgrzytam zębami na zakaz handlu w niedzielę, bo niby czemu prawo ma dyktować ludziom, kiedy mogą prowadzić swój biznes. Nie podoba mi się, że jestem zmuszona do powierzenia części dbałości o moje zdrowie i emeryturę państwu, gdyż wolałabym wybrać instytucję, która jest w stanie zrobić to lepiej. Kiedy Jeden z współorganizatorów zaprosił mnie do wysłuchania debaty „W Obronie Kapitalizmu!” z łatwością założyłam, że najwyraźniej jestem grupą docelową tego typu wydarzeń.

Jednak zobaczyć tą debatę zdecydowałam się głównie ze względu na osobiste zainteresowania. Interesuję się sztuką oratorską. To jak, przez wystąpienia publiczne, można wpływać na ludzi, niesamowicie mnie fascynuje. Również sama lubię stawać na scenie i drzemie we mnie dusza aktywistki. Towarzyszyła temu również chęć uzupełnienia swojej wiedzy i poznania zagadnienia nieco bliżej. Z wykształcenia jestem matematykiem, niedługo również elektrotechnikiem – typowym inżynierem skupionym na własnym obszarze kompetencji. Jestem więc laikiem, albo może wręcz  zupełną ignorantką w zakresie ekonomii, gospodarki czy polityki. Taka biała kartka, ktoś kogo łatwo popchnąć w jedną ze stron. W trakcie debaty usłyszałam najróżniejsze argumenty, co do których brak mi zupełnie wiedzy by w locie weryfikować ich prawdziwość czy choćby spójność. To czy dany argument przyjmę czy odrzucę zależało więc w głównej mierze od tego w jaki sposób zostanie on podany. Również biografie panelistów nie były mi znane, nie miałam żadnych sympatii czy uprzedzeń w stosunku do żadnego z występujących panów.  Wygrać moje zainteresowanie czy przychylność można było tylko w jeden sposób – budując wiarygodność sposobem prowadzenia dyskusji. Na tym polu we czwartek wszyscy przegrali. Już mniej więcej w połowie debaty miałam poczucie, że gdyby dyskusja była o tym, że dwa i dwa jest cztery to miałabym ochotę wyjąć kalkulator i sprawdzić. Czemu? Dyskutantom udało się niezwykle skutecznie zniszczyć swoją wiarygodność w moich oczach. Miałam wrażenie, że grają w jakąś erystyczna grę, której zasad nie jestem w stanie pojąć. I że to na tej grze, a nie na faktach opiera się cała debata. W efekcie nie zostałam przekonana do niczego, a żadnej argumentacji nie udało się zahaczyć w mojej pamięci.

Najbardziej śledzenie dyskusji utrudniał mi problem sposobu zadawania pytań. Moderatorka wyjaśniła w sposób niezwykle klarowny, że pytania mają być zadawane pojedynczo i zwięźle. Tymczasem zamiast pytań słyszałam długie wywody naszpikowane przykładami i argumentami. Prym wiódł tu p.Piotr Szumlewicz. Wywody były tak długie, że miałam wrażenie, że sam autor ma problem z wyłuskaniem na jakie pytanie chciałby dostać odpowiedź. Jakim cudem miałam się w tym odnaleźć ja? Zaczęłam sobie zadawać pytanie: Czemu to tak wygląda? Złośliwy chochlik w mojej głowie podpowiadał, że może to braki intelektualne sprawiają, że mówca nie jest w stanie pojąć prostej instrukcji moderatorki. Ta myśl była szczególnie silna gdy p.Rafał Woś, zamiast zadawać pytanie uległ wielkiej potrzebie chwili wyrażania sympatii do przeciwników. Powstrzymałam sama siebie od wniosków o inteligencję panelistów, w końcu na debaty byle kogo się nie zaprasza i może zwyczajnie to naturalna konwencja debat. Jeśli to konwencja, to jakie są cele i konsekwencje przyjęcia właśnie takiej? Ciężko mi zgadywać cel. Może chodziło nie o to by pytać, lub by cokolwiek atakować, ale o to, by dostać „czas antenowy” na mówienie o swojej ideologii. Może chodziło o to by pytać tak, by obrona nie wiedziała na jakie pytanie ma odpowiedzieć i poddała walkę walkowerem? Żeby nie zgadywać zapytałam o to na samej debacie. Od panów Wosia i Szumlewicza na pytanie dlaczego się nie stosowali do zasad usłyszałam „przepraszam” i „starałem się”. Pytanie czemu tak to wyglądało pozostało dla mnie przynajmniej na razie bez odpowiedzi. Konsekwencje w moim przypadku są jasne. Albo pytający są niekompetentni ergo nie warto ich słuchać. Albo pytający posuwają się do manipulacji przebiegiem debaty czyli ich argumenty nie są na tyle silne by bronić się same ergo nie warto ich słuchać.

Kolejnym sposobem na kompletną utratę wiarygodności w moich oczach są argumenty ad personam. Choć padło ich pewnie sporo skupię się na tym, który najlepiej zapadł mi w pamięci czyli na „ale pan nie czyta to pan nie wie” w wykonaniu p.Roberta Gwiazdowskiego skierowane do p.Szumlewicza, a która to fraza została powtórzona w czasie debaty nieraz. Mogę domniemać jedynie, że w swojej wypowiedzi Szumlewicz wykazał się jakimiś brakami w wiedzy, których ja nie miałam szans spostrzec. Domniemanie to jest jednak bardzo wątłe. Myślę, że gdyby faktycznie tak było, to obrona zyskałaby niesamowitą okazję do dyskredytacji adwersarza. Przytoczyć błędną wypowiedź, wskazać błąd powołując się na źródło. Tak, to by mi zaimponowało, czysty fakt, który broni się sam. Niczym piękne i pełne gracji cięcie w szermierczym pojedynku. Fakty jednak widocznie były brudne lub za słabe skoro wymagały wsparcia wycieczki osobistej. Widzę w tym bezsilność w dyskusji, próbę ukrycia słabości własnych argumentów za drwiną, dowód braku kompetencji i braku pewności siebie. I zobaczę to niezależnie od tytułu naukowego przed nazwiskiem. Nie warto słuchać jeśli zamiast szermierki na poziomie eksperta oglądasz cios poniżej pasa w barowej burdzie.

 

Moim faworytem w debacie był p.Mateusz Benedyk z Instytutu Misesa. Mówił spokojnie i rzeczowo i wydawał się najbardziej kompetentny. Może dlatego to w jego wypowiedzi wyłapałam kolejny sposób na utratę wiarygodności. Mianowicie sformułowania „zbadano, że…”. Takie sformułowania rozmywają fakty, jak zbadano to ktoś konkretny zbadał i w konkretnym tekście opublikował. Mówisz „zbadano” a ja słyszę „nie jestem pewien, gdzieś się mi obiło o uszy, że ktoś tak twierdzi”. Nie zaufam argumentom, których sam mówca nie jest pewien, takich argumentów nie warto słuchać.

Najmniej wiarygodnym w moich oczach uczestnikiem debaty był Jan Zygmuntowski. Ton głosu, gestykulacja i styl wypowiedzi w moim odbiorze pokazywały brak panowania nad emocjami, desperację i chęć pokrycia agresją braku pewności siebie. Argumenty przekazywane w ten sposób wydały mi się nie warte wysłuchania.

Ten szereg moich spostrzeżeń jest tym co wyniosłam z debaty. Jestem mądrzejsza o wiedzę o tym jak nie dewastować własnej wiarygodności w dyskusji. Zapamiętam by nie ignorować założeń debaty, nie obrażać adwersarzy, wspierać się konkretnymi źródłami i zadbać o kontrolę nad mową ciała i głosem.  Być może to podsumowanie może posłużyć komuś, kto kiedyś będzie stawał w szranki kolejnej debaty i nie będzie chciał marnować potencjału tego typu wydarzeń. Komuś kto podejdzie z szacunkiem do ogromu pracy organizatorów włożonego marketing i w logistykę wydarzenia. Komuś kto będzie dostrzegał potencjał w wielkiej auli SGH wypełnionej publicznością niesamowicie zainteresowaną, żywo reagującą, chcącą zadać wiele pytań. Komuś, kto możliwość wystąpienia przed setkami ludzi, którzy chcą zostać przekonani, będzie chciał wykorzystać w 100%.

Agnieszka Ziomek

Może spodoba Ci się również...