Przymus drogowy – średniowieczne ograniczenia rynku

Jeżeli kiedykolwiek chcielibyśmy w historii odnaleźć okres, w którym handel był prawdziwie swobodny, wolny i płynny, to z pewnością nie znajdziemy tego w średniowiecznej Polsce. Oczywiście, średniowiecze to ponad tysiąc lat historii, a niuanse nawet w różnych województwach, wypełniły już wiele półek w bibliotekach. Uwag o zbyt dużym stopniu ogólności uniknąć się mi pewnie nie uda, ale nie jest to praca badawcza, a raczej ciekawostka dotycząca barier prawnych, z jakimi drzewiej zmagali się kupcy. Cóż – zakaz handlu w niedzielę, zostałby wtedy okrzyknięty wielką deregulacją, jeżeli miałby zastąpić inne, opisane poniżej.

Zacznijmy od  przymusu drogowego. Już pierwsze słowo się źle kojarzy – słusznie. Chodziło o to, że kupcy musieli poruszać się po ściśle określonych trasach, wożąc swoje towary z miasta do miasta. Dokładnie zaprojektowane szlaki często przeczyły zdrowemu rozsądkowi, jakiejkolwiek kalkulacji ekonomicznej i potrafiły całą podróż uczynić znacznie bardziej kosztowną i nieefektywną. Co przemawiało za tym prawem? Ano cła. Cła, które były pobierane w licznych punktach między miastami. Wysokie kary i obawa utraty towaru zmuszała jednak kupców by zacisnąć zęby w tej podróży od celnika do celnika.

To oczywiście dopiero początek, bowiem kupiec nie mógł też żadnego z miast pominąć. Co gorsza, nie mógł też chociażby samemu zadecydować, jak długo chce w nim przebywać. Ba, zdarzały się sytuacje, że w danym mieście, dany rodzaj towaru musiał sprzedać w całości, nim mógł ruszyć w dalszą drogę. Nazywało się to prawem składu.

Istniały przy tym trzy jego rodzaje – pierwszy, częściowy, polegał na obowiązku sprzedania towarów określonego rodzaju. Drugi, względny – na wystawieniu towarów na pewien minimalny czas – przykładowo pięć czy siedem dni. Trzeci zaś zwany bezwzględnym, zmuszał kupca do pozostania w mieście, aż do sprzedania całego posiadanego przez niego towaru, w Polsce był raczej niespotykany.

Brzmi absurdalnie? Jak potworny zamordyzm? To jeszcze nie wszystko!

Warto też pamiętać o prawie mili. W pasie o szerokości mili, wszystkie karczmy, targi, piekarnie, składy i magazyny, musiały być własnością miasta. Kupiec więc był mocno ograniczony w wyborze, gdzie zatrzyma się na nocleg (a często był zmuszony spędzić w danym mieście dużo czasu) a ceny były raczej mało konkurencyjne.


Tutaj warto też poczynić uwagę – mila w średniowieczu była bardzo różnie definiowana. Generalnie mila polska, wynosiła nieco ponad 7 kilometrów, ale już mila wrocławska – ponad 10. Za pewną próbę ujednolicenia możemy przyjąć milę piwną, która wynosiła mniej więcej 7,5 kilometra.

W tamtych czasach niewyobrażalnym byłoby, aby kupiec po dniu targowym mógł pokonać jeszcze taki dystans… A nawet gdyby chciał, to najczęściej by po prostu nie mógł.

Dlaczego wspomniałem o zakazie handlu niedzielnego? Tutaj można to przyrównać do przywileju przymusu targowego – oczywiście w znacznie mniejszej skali. Ograniczenia nie dotyczyły tylko tego kiedy, ale również gdzie można handlować – tylko w ustalonych dniach targowych, tylko w wyznaczonych do tego miejscach.

 

Podsumowując – kupcy byli ograniczeni w tym gdzie, kiedy i czym będą handlować. Zmuszani byli do opłacania licznych ceł. Trasy ustalane były odgórnie, miasta rościły sobie prawo do monopoli, w kontekście niezbędnych przyjezdnym usług, a na koniec i tak często zmuszani byli wyzbyć się towaru przed dalszą drogą.

Jeżeli jesteście ciekawi, które ustanowiono w waszym mieście, który król i w jakim roku, możecie poszperać i pochwalić się w komentarzach.

 

Nie zdziwiłbym się, gdyby lektura tego wpisu dla rządzących okazała się inspiracją. Ostatecznie skoro sięgają po kadry i system zarządzania rodem z PRL-u, to dlaczego mieliby nie sięgnąć po średniowieczne przepisy?

Może spodoba Ci się również...