Czy język jest ważny?

„… szczoteczka w ustach ustach kapustach piana śmietana bogini Diana Rzym dym w domu mym szczoteczka w domu mym szczoteczka teczka beczka porzeczka z Rzymu do Krymu leci zawleczka…”
Lois Cook, Łuny i całuny [cytat z powieści Ayn Rand Źródło]

 

Czy język jest ważny?

Język, jak pieniądz, podlega inflacji: im więcej mówimy i piszemy, im częściej produkujemy pustosłowie, tym mniej jest to warte. Słowa, wbrew pozorom, mają swój ciężar − jeśli spotykamy kogoś, kto szafuje nimi lekko, bez zastanowienia, używa ich jak wytrychów w dyskusji albo pałek do okładania oponentów debacie, polega jedynie na frazesach i bon motach, to wiadomo, że jego słowa są tanie, a w końcu stają się bezwartościowe. W debacie publicznej poziom pustosłowia osiąga nieraz tak zastraszające rozmiary, że pojawiają się coraz liczniejsze głosy wołające o naprawę pojęć i o właściwe, precyzyjne używanie słów. W natłoku terminów i sloganów, które albo nigdy nie miały żadnego konkretnego znaczenia, albo dawno już straciły swój pierwotny sens − w gąszczu określeń takich jak „neoliberalizm”, „faszyzm”, „sprawiedliwość społeczna”, „emancypacja”, „prawa mniejszości”, „gospodarczy dogmatyzm”, „prekariat” etc. − pojawia się pytanie: jak prowadzić dyskusję, aby miała jeszcze sens? Jak nie dać się omotać wszechpotężnym, quasi-mitycznym bytom nazywanym często „dyskursami”, które rzekomo wymuszają na człowieku taki-a-nie-inny sposób myślenia? Coraz częściej słychać ludzi podnoszących stare hasło przypisywane Konfucjuszowi: „Naprawdę państwa należy zacząć od naprawy pojęć”. Nie potrzeba nam ani słów-wytrychów, ani słów-pałek w dyskusji − potrzeba nam precyzyjnych, jasnych, ostro zdefiniowanych pojęć, które rzeczywiście się do czegoś odnoszą, a nie są jedynie zawieszonymi w próżni banałami.

 

Hipoteza Sapira-Whorfa: wersja słaba i mocna

Można tutaj przyjąć jedno z dwóch przeciwstawnych sobie stanowisk − dla naszych potrzeb nazwijmy je „stanowiskiem oportunistycznym” i „stanowiskiem bezkompromisowym”. Przedstawiciele obu stanowisk (choć najczęściej nie czynią tego explicite i są tego w dużej mierze nieświadomi) swoimi postawami zdają się odnosić do pewnej zasady dotyczącej języka. Została ona sformułowana przez i nazwana na cześć dwóch amerykańskich językoznawców: to hipoteza Sapira-Whorfa, czyli prawo relatywizmu językowego. Jest to teoria, zgodnie z którą język, którego ktoś używa, wpływa mniej lub bardziej, w takim czy innym stopniu na sposób myślenia. Dzieje się tak, ponieważ (po pierwsze) dany język jest naszym naturalnym środowiskiem nauki i socjalizacji od najwcześniejszego dzieciństwie, a zatem kształtuje sposób postrzegania świata każdego człowieka − oraz (po drugie) różne środowiska tworzą odmienne języki, a ludzie ze względu na sam fakt posługiwania się tymi językami rozmaicie postrzegają świat. Język naturalny nie jest „przezroczysty” − nie jest kryształowym, przejrzystym, idealnie neutralnym i nienacechowanym środkiem wyrażania i przekazywania myśli, stwierdzania faktów albo formułowania postulatów. Najczęściej pokazuje się to na przykładzie Eskimosów, którzy posiadają dosłownie setki wyrazów na nazwanie śniegu różnego rodzaju − podczas gdy nie-Eskimosi nie są zazwyczaj w stanie, nawet po długim przyswajaniu ich języka, zrozumieć różnicy między śniegiem x a y. Dotyczy to nie tylko konkretów (jak przykład pewnych plemion amerykańskich Indian, które nie miały oddzielnych określeń na odróżnienie kolorów w sposób oczywisty różnych dla Europejczyków − i zdawały się rzeczywiście nie dostrzegać tej różnicy), lecz także (a może przede wszystkim) abstraktów − określeń nazywających myśli, stany umysłowe, emocje, idee etc. Hipoteza Sapira-Whorfa występuje w dwóch wersjach: słabej i mocnej. Słaba wersja tej teorii zakłada wpływ języka na myślenie, ale wpływ ograniczony i możliwy do przezwyciężenia dzięki procesowi uczenia się nowych pojęć i nowych języków − mocna wersja teorii zakłada, że język całkowicie determinuje myślenie, percepcję, proces tworzenia pojęć, kształtuje „ja” każdego człowieka, narzuca mu niemożliwy do zmiany gorset krępujący jego możliwości poznawcze oraz jest kluczowym elementem uniemożliwiającym człowiekowi obiektywne spojrzenie na otaczający go świat i innych ludzi. Mówiąc krótko: hipoteza Sapira-Whorfa w wersji mocnej uznaje język za superstrukturę − za swojego rodzaju „boga” determinującego całkowicie zakres postrzegania i schematy myślenia każdego człowieka przez ponadjednostkowe zjawisko określanie często potocznie jako „dyskurs”. Człowiek rodzi się, wychowuje i socjalizuje w danym społeczeństwie, a zatem i w danym języku − i nie ma żadnej możliwości wyjścia poza zaklęty krąg swojego językowego kolektywu. Hipoteza Sapira-Whorfa nie została ani jednomyślnie przyjęta, ani kategorycznie odrzucona w środowisku naukowym − ale z całą pewnością miała kluczowy wpływ na rozwój językoznawstwa i na badanie komunikacji międzyludzkiej.

Wróćmy teraz do naszego podziały na językowych oportunistów i bezkompromisowców w kontekście tego, o czym była mowa powyżej.

 

Oportuniści językowi

Oportuniści przyjmują , że język jest pewnym niezależnym bytem − czymś poprzedzającym procesy myślenia, poznania i łączenia zjawisk w ciągi przyczynowo-skutkowe. Implicite przyjmują hipotezę Sapira-Whorfa w wersji mocnej − nawet jeśli nigdy nie słyszeli o tej teorii. To bez znaczenia − liczy się nieświadome uznanie zasady stojącej u podstaw tej naukowej hipotezy. Jakie ma to konsekwencje dla języka debaty publicznej, dla języka nazywającego idee (filozoficzne, polityczne − jakiekolwiek), dla języka odnoszącego się do „pojęć, które muszą zostać naprawione” w duchu myśli Konfucjusza? Ma to dwie fundamentalne konsekwencje.

Po pierwsze, przyjęte przez oportunistów założenie (explicite wyrażone w hipotezie Sapira-Whorfa w wersji mocnej) musi skutkować jedynym logicznym wnioskiem: niemożliwa jest wszelka skuteczna komunikacja między ludźmi mówiącymi różnymi językami. Jeśli język jest „bogiem”, który w sposób nieodwołalny, raz na zawsze, kształtuje ludzki sposób myślenia, postrzegania świata, a w konsekwencji − ludzki światopogląd i system wartości, to ludzie posługującymi się różnymi językami nigdy tak naprawdę nie dojdą do porozumienia. Owszem, mogą osiągać pewien poziom konsensusu w kwestiach, w których ich wyobrażenia o świecie ukształtowane przez język-boga nie kolidują ze sobą − ale będzie istniała ogromna liczba spraw, w których użytkownik każdego języka będzie okopany w swojej twierdzy, ponieważ nie będzie w stanie zrozumieć i dojść do porozumienia z użytkownikiem innego języka. Choćby i bardzo chciał − nie będzie miał po prostu ku temu żadnych narzędzi. Czy dotyczy to tylko języków narodowych − czy miałoby się to ograniczać do sporów pojęciowych między użytkownikami języków indoeuropejskich a użytkownikami języków Dalekiego Wschodu − albo (schodząc na poziom niżej, w obręb samych języków indoeuropejskich) do sporów między użytkownikami polszczyzny i niemczyzny? Nie − ponieważ w obrębie jednego języka narodowego istnieją różne grupy: warstwy społeczne, klasy, środowiska, subkultury etc., każda posługująca się pozornie tym samym językiem, ale w praktyce używająca innego socjolektu, innego kodu językowego, innego systemu pojęć i wyobrażeń ukształtowanych przez język − mówiąc krótko: istnieją grupy osadzone w rzeczywistościach różnych „dyskursów”. Gdyby przyjąć takie założenie, musielibyśmy uznać istnienie odrębnych (oddzielonych nieprzekraczalnymi barierami i niemożliwych do „przetłumaczenia” na inne) języków prawicy i lewicy; bogatych i biednych; młodych i starych; intelektualistów i robotników; pracodawców i pracowników; ludzi ze społecznych „wyżyn” i „nizin” etc. Nie chodzi nawet o sam fakt, że naprawdę istnieją różne socjolekty (to kwestia oczywista) − ale o uznanie, że to odrębne byty determinujące psychoepistemologię każdej z tych grup i nieodwołalnie kształtujące sposób myślenia członków każdej z nich. Jeśli uznalibyśmy, że tak jest w rzeczywistości, to musielibyśmy przyjąć, że wszelka komunikacja wykraczająca poza prostą wymianę zdań dotyczącą pogody czy zakupów jest niemożliwa między przedstawicielami różnych grup.

Po drugie, założenia oportunistów prowadzą do wniosku, że człowiek jest bezwolną marionetką języka i „dyskursu”. To nie ludzie kształtują język − to język kształtuje ludzi. Jeśli znaczenie jakiegoś słowa zmienia się z X na Y − to nie jest to wynikiem procesów zainicjowanych przez ludzi, którzy z jakichś przyczyn zaczęli inaczej używać danego terminu, ale jest to quasi-mistyczny, niemożliwy do zbadania proces zachodzący ponad ludzką świadomością, proces, którego nie możemy zmienić, na który nie mamy wpływu i który musimy po prostu zaakceptować jako coś danego z góry.

Co stanowisko oportunistów oznacza dla walki o „naprawę pojęć” i o oczyszczenie języka debaty publicznej ze słów-wytrychów i słów-pałek? Oznacza całkowitą kapitulację. Nie można walczyć o to, aby jakieś słowo miało precyzyjną, jasną, konkretną definicję − skoro przyjęło się jako niekwestionowany (nawet jeśli nieuświadomiony) aksjomat, że nadawanie słowom znaczeń leży poza zasięgiem jednego człowieka czy grupy ludzi, czy nawet całego społeczeństwa jako zbioru indywiduów, a jest raczej wynikiem działania niepojętych sił samego języka-boga i mistycznego „dyskursu”. Skoro człowiek nie ma żadnego wpływu na język − to nie można sprzeciwiać się używaniu niesprecyzowanych, niejasnych terminów takich jak „neoliberalizm” − albo wypaczaniu pierwotnego znaczenia słów takich jak „kapitalizm” czy „faszyzm” etc. Skoro to nie ludzie kształtują język, lecz język ludzi − to nie można zasypać przepaści między różnym definiowaniem różnych pojęć przez różne grupy, między językami odmiennych kultur czy nacji albo różnych socjolektów w obrębie jednego narodu. Nie da się powiedzieć, że przedstawiciel jakiegoś środowiska, partii, organizacji, grupy interesów czy jakiegoś lobby nieuczciwie żongluje pojęciami w celu wprowadzenia słuchaczy w błąd − albo że ktoś nie rozumie słów, którymi się posługuje − albo że jakieś słowo znaczy X, a nie Y: liczy się tylko to, która grupa ma większą siłę przebicia, potrafi głośniej krzyczeć, ma „silniejszy cios”.

Jak widać − taka wizja języka, komunikacji międzyludzkiej i formułowania myśli może prowadzić jedynie do destrukcji społeczeństwa i do wojny wszystkich ze wszystkimi, nawet jeśli miałaby to być tylko „wojna na słowa”. Oportunistyczna wizja języka, przyjmująca implicite hipotezę Sapira-Whorfa w wersji mocnej za słuszną teorię, skutkuje chaosem, niezgodą i niemożnością formułowania jakichkolwiek idei: wiąże człowieka w najbardziej prymitywnym sposobie myślenia, w bezrozumnej, antykonceptualnej psychoepistemologii dzikusa. Język, który cię ukształtował, jest twoim panem i władcą − nie możesz zrobić niczego prócz podporządkowania mu się z pokorą − nie możesz tworzyć pojęć ani dociekać ich znaczenia, musisz przyjąć to, co akurat dyktuje twój kolektyw realizujący „wolę” wszechpotężnego „dyskursu” − nie możesz wyjść poza swój kolektyw ani zrozumieć słów używanych przez inną grupę − wszelka komunikacja jest niemożliwa. Oto, do czego prowadzi językowy oportunizm.

Czy istnieje wobec tej postawy jakaś alternatywa? Czy można przyjąć inne założenia i spróbować jednak podjąć „walkę o naprawę pojęć”, o oczyszczenie publicznej dyskusji ze słów-wytrychów i słów-pałek, tak aby móc jasno precyzować swoje myśli, wykrystalizować własne idee i argumentować na ich rzecz? Czy można jednak porozumieć się z ludźmi spoza zaklętego kręgu swojej własnej grupy?

 

Bezkompromisowcy językowi

Istnieje alternatywa − a jest nią postawa, którą wcześniej określiłem jako stanowisko bezkompromisowe. Bezkompromisowcy to ci, którzy wiedzą, że − choć język rzeczywiście wpływa na nasze postrzeganie świata − można wyjść poza krąg wytyczony przez „dyskurs” własnego środowiska; że porozumienie między ludźmi jest możliwe na gruncie jasnych i precyzyjnie sformułowanych pojęć; że to nie język jest twórcą człowieka, ale człowiek twórcą języka. Bezkompromisowcy mają świadomość, że język nie jest czymś po prostu danym, czemu musimy się poddać choćby ktoś dokonywał gwałtu na słowach, pojęciach, definicjach.

W rzeczywistości język jest narzędziem: bardzo kruchym, wrażliwym narzędziem, które łatwo ulega manipulacjom i zmianom − zarówno odgórnym (vide komunistyczna nowomowa), jak i oddolnym (vide wchłonięcie tak licznych zapożyczeń przez polszczyznę z języka angielskiego od lat dziewięćdziesiątych). Ale język nie jest mistycznym bytem, który sam sobie „jest” − na język ma wpływ każdy jego użytkownik, i to czasami w najmniej oczekiwany sposób. Ale nie każdy człowiek ma na język taki sam wpływ − istnieje wielka różnica między nieświadomymi a świadomymi użytkownikami języka. Ci pierwsi (tutaj zalicza się większość oportunistów) to potulna szara masa; oni rzeczywiście „biorą, co im się daje”, jeśli chodzi o język. Ci drudzy z kolei nie tylko używają języka, lecz także zmieniają go − na swoje potrzeby i na swój obraz i podobieństwo. Są aktywnymi użytkownikami języka.

Język pod wieloma względami jest kształtowany oddolnie − ale kierunek temu kształtowaniu nadaje dość nieliczna grupa w pełni świadomych użytkowników. Ludzie używają wielu pojęć, ponieważ świadomi użytkownicy języka tak je zdefiniowali − poczynając od filozofów zamkniętych w wieżach z kości słoniowej i piszących swoje traktaty, przez dziennikarzy, publicystów, pisarzy i ludzi kultury transmitujących idee tych pierwszych do społeczeństwa za pośrednictwem artykułów, powieści, filmów, seriali, komiksów, listy lektur szkolnych etc. − a na profesjonalnych językoznawcach z Rady Języka Polskiego kończąc. To często subtelny, pośredni wpływ − ale nie sposób mu zaprzeczyć.

Nie idzie o to, że istnieje jakiś wielki, zorganizowany spisek ani jakiś językowy „New World Order”, który zarządza zmianami pojęć w polszczyźnie czy innych językach − oczywiście, że tak nie jest. Ale język jest dużo bardzo podatny na nawet pojedyncze CELOWE kształtowanie przez jednego albo kilku ludzi, którzy chcą „przejąć” pewne słowa (od filozofów przez dziennikarzy po showmanów), niż wielu ludziom się wydaje.

 

Jak to się ma do promowania idei wolnościowych?

Język jest podstawowym źródłem komunikacji, pierwszą i najważniejszą metodą przekazu idei. Nie ma lepszego narzędzia do wyartykułowania o co nam, wolnościowcom, tak naprawdę chodzi. Nie można po prostu wzruszyć ramionami i powiedzieć: „Język po prostu jest, jaki jest, kształtowały go i kształtują miliony ludzi przez niewyobrażalnie długi okres, kimże jestem ja jeden, aby tupać nóżką i bawić się w próbę prostowania pojęć…? Nie łatwiej zaakceptować je takimi, jakimi dzisiaj są?”. To prawda, tak jest łatwiej − ale to automatyczna kapitulacja. Nie można walczyć o słuszne idee posługując się terminami, definicjami, skojarzeniami i konotacjami ukutymi przez swoich własnych wrogów. George Orwell oddał to idealnie, kiedy opisał zjawisko nowomowy w „Roku 1984”. Jeśli pozostawi się język w rękach swoich ideowych wrogów (nawet jeśli to nieświadomi wrogowie − nieświadomi nawet tego, że jakaś wolnościowa alternatywa istnieje − to bez znaczenia w tym momencie), to nie będzie jak protestować przeciwko ich ideom. Nie da się intelektualnie zwalczać kolektywizmu posługując się językiem kolektywizmu. To niewykonalne.

Dlatego „porzucanie” wielu dobrych słów (takich jak np. „kapitalizm”) tylko dlatego, że obecnie mogą budzić w pewnych kręgach złe skojarzenia − to kapitulacja. Można to zrobić, pod pewnymi warunkami i tylko czasami, jako posunięcie taktyczne − na pewien czas albo przy kierowaniu tekstu do konkretnego środowiska. Na pewno nie można tego traktować jako zasady.

 

Nie, Panie i Panowie − słowa trzeba odbić. Nie mamy innej amunicji niż język i formułowane w nim idee, a jeśli będziemy się posługiwali słowami w takim znaczeniu, jakie nadali im nasi ideowi przeciwnicy, to tak, jakbyśmy tą amunicją strzelali sami do siebie.

Warto być językowym bezkompromisowcem, a nie oportunistą − a przekonanie o stuprocentowym językowym determinizmie i „władzy dyskursów” należy odesłać tam, gdzie jego miejsce: na śmietnik historii.

Może spodoba Ci się również...